Talkin’ all that jazz

Wróć do Jasszine

Talkin’ all that jazz, czyli o rytmie, ciele i czasie słów kilka

Jeden z najstarszych gatunków muzyki rozrywkowej, wykraczający ponad wszelkie stylistyki język dźwiękowej ekspresji czy też może ponad muzyczny styl życia w takt?!? A może – jak twierdził Stanisław Szukalski – pierwszy przejaw prawdziwej sztuki od czasów gotyku?!? Definicji jazzu jest co najmniej tyle ile lat minęło,od kiedy w Storyville ktoś po raz pierwszy użył tego słowa. Z każdym kolejnym rokiem potrzebujemy tymczasem kolejnych…

Nowoorleańskie speluny początków XX wieku całe ponoć pachniały jaśminem. Powstająca w procesie destylacji kwiatów parą wodną, woda jaśminowa była bowiem najtańszą perfumą, którą królowe tamtejszych nocy przykrywały wonie codziennego znoju, udręczenia i smutku. To właśnie one odganiały swoje demony tańcząc przy wtórze wczesnych fortepianowych synkop, to ich łzy, pot, ślina i krew wsiąkały w deski na których formowały się pierwsze już-nie-bluesowe zespoły i to ich zapach – zdaniem wielu lingwistów i antropologów – stał się zaczątkiem słowa jazz – cztery lata temu pisałem we wkładce do albumu „Kwiatostan” zespołu Błoto, pierwszej płyty nagranej w przestrzeni warszawskiego klubu Jassmine i wydanej we współpracy z tym miejscem. Od tego właśnie kwiatu, swoją nazwę wziął ów lokal i to za jego sprawą jaśmin kojarzy się aktualnie w stolicy z jazzem. I choć historia polskiego swingu pełna jest różnych roślin ozdobnych – od „Pyzatych słoneczników” grupy NOVI, przez „Grey Flower” Stańki, aż po „Kwiateczki” Kuby Więcka i Pauliny Przybysz – to ten akurat rodzaj kwiecia nad Wisłą kojarzony był zwykle z muzyką Wschodu nie Zachodu. Idąc dalej za tym botanicznym źródłosłowem, możemy natomiast Jassmine odczytać w tym kontekście jako Jazz-mine, co pozwala na dwie kolejne interpretacje. Zjeżdżając dwa piętra poniżej ulicy Wilczej, kuszącą metaforą mogłoby się wydać widzenie tej przestrzeni jako lokalnej kopalni jazzu, lecz mnie dużo bardziej zajmuje drugie znaczenie anglojęzycznego słowa mine czyli – po prostu – mój. W dobie współczesnego eklektyzmu i braku jasnych definicji jakichkolwiek właściwie pojęć, na wagę złota wydają mi się bowiem czyjeś własne, osobne i subiektywne kategorie rozumienia różnych nazw. A, że moje widzenie jazzu, w ogromnym stopniu pokrywa się z tym jak patrzą na to włodarze Jassmine, to mógłbym spokojnie ten tekst napisać w liczbie mnogiej. Bo też jazz postrzegam jako muzykę kolektywną – wspólnotowo odczuwaną i przeżywaną, wykonywaną i oklaskiwaną, słuchaną i tańczoną. Tak było te ponad sto lat temu w nowoorleańskim Storyville i tak jest dzisiaj na warszawskim Śródmieściu Południowym.

Groove to bardzo piękne słowo. Weszło ono do muzycznego słownika u zarania XX wieku; w początkach Broadway’u; w momencie w którym czarna kultura zaczęła przenikać do życia codziennego Nowego Jorku i odciskać swoje piętno na pierwszych przedstawieniach i skeczach. Typ ubierania, typ humoru, typ bycia jakim dziś charakteryzują się Amerykanie, wszystko to pochodzi od niewolników, którzy będąc cały czas w pobliżu, nieustannie oddziaływali na swoich panów. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jaki wpływ na nasze życie ma kultura afroamerykańska. Zmieniła ona całą kulę ziemską. Właściwie cały taniec – oprócz tanga czy walca – jest oparty na groovie, na tym dziwnym zjawisku, które wywodzi się z afrykańskiej kultury bębniarzy. Zjawisku u którego podstaw leży bardzo dokładne granie rytmu, odmierzanie czasu ruchami ciała. Ciało jest ciężkie i kiedy wprawi się je w taki monotonny, miarowy ruch, działa równie precyzyjnie jak wahadłowy zegar – w 2011 roku, podczas naszego pierwszego spotkania mówił mi Tomasz Stańko – Ten groove jest – po prostu – niezwykle potężny. Afroamerykańska kultura jest silna i witalna. Podobnie zresztą jest w sporcie w którym czarnoskórzy zawodnicy zdobywają ogromną ilość laurów. Życie na kuli ziemskiej zaczęło się w Afryce, a dopiero później część z nas zbielała. Sztuka wywodząca się ze Stanów Zjednoczonych jest natomiast bardzo ekspansywna. Jazz w Polsce sięga jeszcze czasów przedwojennych, bo była to przecież z początku muzyka restauracyjna i w nadwiślańskich knajpach również grały jazz bandy. Po wojnie, po części również przez to komunistyczne zabranianie, przyjął się on u nas bardzo dobrze. Wydaje mi się, że nie jest to kwestia natury narodowej, ale właśnie groove’u, który jest silny, który zaraża i który wcale nie jest taki trudny do grania. Wymaga tylko pewnego typu intuicyjnej wiedzy, innego sposobu uczenia się.

Groove – owo zupełnie nieprzetłumaczalne anglojęzyczne słowo, w którym rytm, ciało i czas pod rękę razem ruszają w pląs – jest jednym z kluczy do zdefiniowania i zrozumienia tego czym jest jazz. Szczególnie dziś po ponad stu latach swojego istnienia i dziesiątkach wolt stylistycznych, które ten (więcej niż inne) gatunek przeszedł. Miles Davis tłumaczył swego czasu to pojęcie jako wehikuł czasu – maszynę służącą jego rozciąganiu i ścieśnianiu, zagęszczaniu i rozrzedzaniu, spowalnianiu i przyspieszaniu. Rytm – czy też szerzej cała właściwie muzyka – ma bowiem tę specyficzną właściwość, że potrafi słuchacza wprowadzić w stan, w którym godziny mijają jak minuty, a minuty jak godziny i dysocjantem bywa równie mocnym jak wiele substancji psychoaktywnych. Kiedy natomiast weźmiemy jeszcze poprawkę na to jak ważnym nośnikiem pamięci i emocji jest muzyka, rzeczoną metaforę możemy poszerzyć o podróże w czasie do właściwie każdego momentu w biografii własnej bądź cudzej. Jedna fraza wystarczy często by wspomnieniami wrócić do okresu dorastania, jeden akord pozwala przenieść się do lat w których się jeszcze nie żyło, jedna nutka jest w stanie wywołać smutek, radość czy gniew, który przeżył kiedyś kto inny. Jazz tymczasem pamięcią zarządza ciekawiej niż większość innych gatunków muzyki rozrywkowej. Realizuje się ona bowiem nie tylko w standardach w odgrywanych od dekad wciąż na nowo, ale również w cytatach wybrzmiewających w improwizacji czy samplach, które od lat wycinają z tych groove’ów różnej maści producenci bitowi; w dbałości z jaką  ten nurt dba o przeszłość, w skupieniu jakie przykłada do teraźniejszości i swadzie z jaką reprezentujący go afrofuturyści wyglądali zawsze przyszłości.

Jazz to przecież nie tylko swing, -bop i fusion, cool-, modal- i free-, spiritual-, acid- i smooth-. Jazz to hip-hop, a hip-hop to jazz – to znów słowa Milesa Davisa i choć w latach dziewięćdziesiątych, w okresie największej popularności samplowania jazzowych nagrań w rapie, podobne stwierdzenie było wręcz oczywiste, to rzeczona zależność przekłada się na całą właściwie historię rymów i bitów. Jazz to funk, soul i pokaźna ilość jamajskich gatunków muzycznych, które wywodzą się ze ska – zainspirowanego nagraniami płynącymi z Nowego Orleanu, karaibskiego synkopowania, do którego w latach pięćdziesiątych tańczyło całe Kingston. Jazz to rock progresywny, math-rock i post-metal, którego perkusyjna reprezentacja bardzo często gra równocześnie w nieco bardziej klasycznie rozumianych, jazzowych zespołach, a rytmy z jednego świata niepostrzeżenie wrzuca w drugi, i na odwrót. Jazz to afrobeat, (deep)house i drum’n’bass, którego jedynymi z najważniejszych kamieni węgielnych były klubowe rollery Ronie’go Size’a i DJ’a Krusta noszące tytuły „It’s a Jazz Thing” i „Jazz Note”. Jazz to bębny i bas, instrumenty klawiszowe, smyczkowe i dęte, to głos wykorzystywany do śpiewania, rymowania i wokalizy, to sampler, syntezator i gramofon; to wszystko. Bo jazz nie jest tym co grasz, ale jak grasz – jak powiedział swego czasu Lester Bowie, a rzeczone słowa cytowałem we wspomnianym tu tekście z okładki „Kwiatostanu” i szeregu innych artykułów, recenzji i wywiadów publikowanych drukiem bądź w eterze. W radiu właśnie, goszczący u mnie swego czasu Piotr Damasiewicz ową definicję poszerzył jeszcze o jeden ważny element – do słów amerykańskiego trębacza (i wizjonera) dodał tylko: i kim jesteś; kto właśnie gra. I tu wracamy do wzmiankowanej już wspólnotowości czy też może wręcz bycia człowiekiem, które w jazzie wybrzmiewało zawsze w sposób zupełnie pozawerbalny a jednocześnie wprost opisowy, wyzbyty słów acz zrozumiały, jasny i namacalny. Bo – jak mówił dalej Lester Bowie – muzyka jest czymś uniwersalnym: emocją, miłością, zwariowanym pomysłem, który pozwala ci (…) stanąć na estradzie i zagrać siebie. Nagiąć czas, poczuć w ciele groove i grać jazz. Albo go słuchać i czuć. Jak jaśmin.